„Weź życie w swoje ręce i wyznaczaj sobie cele, by zapomnieć o chorobie. To jest Twoja wewnętrzna walka, z której możesz wyjść zwycięsko. (…) Ja też walczę (…). Uwierzyłam w bezgraniczną moc Najwyższego i posłusznie poddałam się Jego woli z ufnością w to, że wszystko potoczy się w najlepszą stronę”.
Gorzki dar to historia życia i zmagań z losem niezwykłej kobiety, od lat chorującej na stwardnienie rozsiane (SM). Trudno przyjąć tak gorzki dar, jakim jest nieuleczalna choroba. A jednak, jak udowadnia Autorka, można walczyć – dla siebie i innych – i zwyciężać, i wciąż mieć nadzieję! Optymistyczna, budująca książka dla osób zmagających się z chorobą, ich rodzin i przyjaciół.
20,00 złDodaj do koszyka
Fragment książki:
Trafiłam niedawno do „szkoły przetrwania”. Do tej pory nigdy nie przechodziłam nawet przez płot ani nie bujałam się na trzepaku, gdyż panicznie bałam się upadku. Co mnie pchnęło do pokonywania o niebo większych przeszkód? Nie wiem. Być może chęć udowodnienia sobie, że mogę pokonać wszystko, nie tylko własną chorobę, ale i każdą inną przeszkodę życiową.
Balansowałam nad strasznymi przepaściami. Wspinałam się po pionowych zboczach gór i zjeżdżałam z nich na linie. Było cudownie! Pamiątką z tej wyprawy są piękne zdjęcia, które często oglądam, szczególnie w chwilach, gdy przeczuwam czające się zwątpienie czy słabość.
Jedno z nich obrazuje wszystko, co chcę przekazać. Znajomy zrobił je w chwili, gdy pełna życia przechodziłam po linie nad głęboką przepaścią. W dole jest widoczny mały kościółek. Miałam wtedy nadzieję, że chorobę można pokonać tak samo jak odległość między górami. A ów kościółek w tle zaczął w moim życiu odgrywać coraz ważniejszą rolę.
Kiedyś, gdy otrząsnęłam się już z szoku wywołanego informacją, że jestem chora na SM, zdecydowałam pozostałą część życia wykorzystać do cna. Jak postanowiłam, tak robię. Żyję tak, by nie mieć czasu na myślenie o chorobie. Można nawet powiedzieć, że popadłam w pracoholizm, uznając ten stan za formę terapii, przynoszącą pozytywne efekty.
To właśnie dzięki stwardnieniu rozsianemu odkryłam w sobie niespożyte pokłady energii. Im więcej jej zużywałam, tym więcej Bóg mi jej ofiarowywał. Jeśli czasem pozwoliłam sobie na pozostanie w łóżku, mój stan natychmiast się pogarszał, sama nakręcałam się w złą stronę. Analizowałam wtedy każde drętwienie, każdy rodzaj bólu, by snuć czarne wizje, które niechybnie stawały się rzeczywistością. Od kiedy zmieniłam to nastawienie i mimo różnych dolegliwości staram się żyć w miarę normalnie, po cichu przyjmując sterydy i inne lekarstwa jako swych sprzymierzeńców albo korzystając z akupunktury, powracam do zdrowia w zadziwiająco szybkim tempie.
Jednym z objawów mojego SM jest pogarszanie się wzroku, dlatego w chwilach, gdy gorzej widzę i okulary niewiele mi pomagają, po prostu proszę asystentkę o czytanie tekstu i dyktuję jej treści do napisania. Nie przejmuję się tymi dolegliwościami związanymi z widzeniem, gdyż mam świadomość ich przemijalności. Po żadnym rzucie nie pozostał mi na stałe ślad dostrzegalny dla innych. Myślę, że zawdzięczam to mojemu Wietnamczykowi, sobie samej, a przede wszystkim Bogu.
Obawa przed koniecznością wycofania się z aktywnego życia pcha mnie – mówiąc kolokwialnie – „do przodu”. Jestem bardziej aktywna niż przeciętna zdrowa kobieta i nie poddaję się chorobie. Osoby, które nie znają mnie zbyt dobrze, uważają mnie za okaz zdrowia. Jestem przekonana, że wybrałam właściwy sposób przezwyciężenia problemu, który przecież tkwi we mnie samej.
Naukowcy i lekarze określają SM jako chorobę autoimmunologiczną. Oznacza to, że organizm atakuje sam siebie. Niestety, do dziś nikt nie znalazł na tę agresję sposobu. Osobiście uważam, że skoro nasz organizm sam się atakuje, to sam może sobie z tym problemem poradzić. Wierzę, że tylko przez własne samozaparcie, przez dążenie do pokonywania swoich ułomności mogę przejść przez życie jako w pełni wartościowy człowiek. Bardzo ważne stało się więc dla mnie to, by wytyczyć sobie jakiś cel, by dążyć do jego osiągnięcia, zapominając o chorobie, a po zrealizowaniu wyznaczonych zadań podejmować kolejne wyzwania i na nowo roztaczać wizję świetlanej przyszłości.
Co to praktycznie oznacza? Otóż, jeśli jesteś na wózku lub w innym nieciekawym stanie, postaraj się myśleć, że to tylko przejściowe. Za dłuższą lub krótszą chwilę wszystko się zmieni, dla ciebie też zaświeci słońce. Musisz tylko wyzwolić drzemiące w tobie mechanizmy obronne i uznać SM za chorobę, która jest całkiem przyjazna, gdyż występuje często w rzutach, a między nimi daje nam odpocząć i pozwala cudownie żyć dalej. Potwierdza to historia pewnej kobiety, podobnie jak ja chorej na SM, będącej niezwykłą pedantką. Była już skazana na wózek inwalidzki, wciąż jednak nie mogła znieść bałaganu wokół siebie. Pod nieobecność rodziny zsuwała się więc z wózka i czołgając, sprzątała wszystko w swoim zasięgu. Głównie czyściła podłogę. Jej chęć działania, a przez to i przezwyciężenia swojej ułomności była tak silna, że bardzo szybko zaczęła powracać do zdrowia. Niebawem poruszała się już na własnych nogach.
Wierzę też, że idąc za głosem Boga i powierzając Mu swoje życie, dochodzi się do właściwego celu. Wsłuchaj się zatem w ten głos, który jest w tobie. Sam powód pojawienia się SM też jest w tobie, więc pozbądź się go. Odsuń od siebie kompleksy, uprzedzenia i urazy do innych oraz siebie samego. Być może są jeszcze inne powody choroby twojej duszy, z powodu których cierpi również ciało. A może to tylko poważne błędy dietetyczne czy inne banalne czynniki wpływają na twój stan. Przyjrzyj się uważnie swemu życiu i pomóż nam wszystkim w określeniu przyczyn SM, być może to pozwoli znaleźć cudowny lek eliminujący SM z naszego życia.
Gdy przeciwstawisz się już wszystkiemu, co cię przygniatało, to z pewnością stwierdzisz, że my chorzy także możemy być atrakcyjnymi współmałżonkami, rodzicami godnymi naśladowania, w pełni wydajnymi pracownikami oraz ludźmi, którzy mogą wiele po sobie pozostawić.